Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Przeżyłem katastrofę w kopalni Makoszowy. A potem znów zjechałem na dół… - mówi Zygmunt Piotrowski z Zabrza. Jak poradził sobie z traumą?

Monika Krężel
Monika Krężel
Kopalnia Makoszowy jest dziś w likwidacji
Kopalnia Makoszowy jest dziś w likwidacji Fot. Arkadiusz Gola
Zygmunt Piotrowski z Zabrza jest jednym z ostatnich żyjących uczestników katastrofy w kopalni Makoszowy. W sierpniu 1958 roku życie straciły tam 72 osoby. – Niepotrzebnie zginęli – mówi emerytowany górnik. – Człowiek tego nigdy nie zapomni. Ja pamiętam wszystko. I drogę w kłębach dymu, i nawoływania sztygara, którędy trzeba iść. I przejazd sanitarką do szpitala. Psycholog? Żałoba w mieście czy w kraju? A gdzie tam, nic takiego nie było – mówi. Jak poradził sobie z traumą?

Przeżył katastrofę w kopalni Makoszowy i... znów zjechał na dół

Jest sierpień 1958 roku. Zygmunt Piotrowski ma 22 lata i od dwóch pracuje na kopalni Makoszowy. Trzy miesiące wcześniej wziął ślub. – Wszystko się układało, bo jak miało się w tym wieku nie układać? Byłem młody, zdrowy, miałem pracę na kopalni – mówi. 28 sierpnia doszło do katastrofy. – Przeżyłem ją dzięki jednemu sztygarowi. Po tragedii od razu wróciłem na kopalnię. Pomyślałem sobie: „Przecież drugi raz do pożaru nie dojdzie…”.

Kaj ty mieszkosz?

Do Zabrza przyjechał z Płocka. - Kolega mnie namówił. Były trudne lata 50,. ojcu groziło wywiezienie na „białe niedźwiedzie”. Był w AK łącznikiem między Płockiem a Warszawą, pływał na Wiśle. Po wojnie jedna znajoma go ostrzegła, aby uważał na siebie. I gdy kolega rzucił, żebym jechał z nim na kopalnię, nie zastanawiałem się ani chwili. Pamiętam, że jak już pracowałem, to wysłałem ojcu zaświadczenie, że wykonuję normę, przyczyniam się do odbudowy socjalistycznej ojczyzny. Chodził z tym po urzędach. Tacie nic się nie stało, nie aresztowali go - wspomina.

Młody górnik trafił do hotelu robotniczego przy ul. Cisowej. – Gdy zatrudniałem się na kopalni, to pracowałem praktycznie z samymi Ślązakami. Dobrze mnie przyjęli, jakoś rozumiałem nawet gwarę. Na początku pytali „Kaj ty mieszkosz?”. Co ciekawe, wielu z nich miało za sobą wywózkę do ZSRR, cudem stamtąd wrócili. Gdy odpoczywaliśmy na dole po załadowaniu wózków, to tylko opowiadali o „Rusach”, co im się tam przydarzyło. Tych historii nasłuchałem się mnóstwo - mówi dzisiaj Zygmunt Piotrowski. - Byli też ludzie z wyrokami, a wojsko miało w kopalni nawet swoje oddziały wydobywcze.

W hotelu robotniczym spędził około dwóch lat. Źle nie wspomina tego miejsca, zwłaszcza że był zapalonym piłkarzem. – To pan grał w jakimś klubie? – pytamy. – A skąd. Hotel na hotel graliśmy – śmieje się.

W tamtych czasach kopalnie fedrowały jak oszalałe. - Co się było dziwić, jak cała Skandynawia paliła polskim węglem - zwraca uwagę Zygmunt Piotrowski. - Za bumelki groziły olbrzymie kary. Sam pamiętam, jak szedłem na noc do pracy, gdy usłyszałem muzykę, bo rozpoczynała się potańcówka. Jak poprosiłem dziewczynę do tańca, to zapomniałem o szychcie. Potrącili mi wtedy jakąś część z wypłaty. Ale tydzień później zrobiłem to samo. Groziło mi za to miesiąc w kiciu, trafiłbym do obozu w Sośnicy albo Bobrku, tam już zresztą siedzieli moi koledzy. Jednak jak przychodziłem do więzienia, to za każdym razem na kartce przybijano mi pieczątkę, że nie ma miejsca, że mam przyjść kiedy indziej. Dopiero jak Gomułka doszedł do władzy, to amnestię ogłosił – podkreśla.

Zwykle pracował na noc, na tzw. przekładce, gdy urządzenia trzeba było najpierw rozebrać, a potem przełożyć na kolejne wyrobiska, gdzie pracowali górnicy.

Chopy, chodźcie tutaj!

To była jedna z najtragiczniejszych katastrof w historii powojennego polskiego górnictwa. Kopalnia Makoszowy nie była kopalnią metanową; do dzisiaj mówi się o tym, że gdyby nie błąd ludzki, gdyby nie błędne decyzje przełożonych, to na pewno nie byłoby tylu ofiar.

W nocy 28 sierpnia w kopalni na poziomie 300 wybuchł pożar spowodowany cięciem stalowej stopnicy palnikiem acetylenowym. Ogień szybko objął drewnianą obudowę przekopu, potem zapalił się węgiel. Zagrożonych było ponad 330 górników…

- To był normalny dzień pracy. Przyszliśmy na kopalnię, zawiesiliśmy na łańcuchy ubrania. Pobraliśmy lampy karbidówki, znaczki i maski. Te maski dopiero wchodziły w użycie, nie wszyscy je dostali – zaznacza Zygmunt Piotrowski. – Zjechaliśmy na dół, a potem wsiedliśmy do pociągu, żeby dojechać na miejsce pracy. Jechało się może pół godziny. Usiedliśmy na deskach pod ładownią, sztajger rozdzielił pracę, ale i tak każdy wiedział, co ma robić. Może z godzinę popracowaliśmy normalnie na poziomie 300, na tym samym, gdzie wybuchł pożar – opowiada.

Potem rozległy się telefony od dyspozytora do sztygara. O pożarze, że wybuchł, że załogę trzeba wyprowadzić. – Dyspozytor powiedział, gdzie mamy iść, w jakie miejsce, tam, gdzie powietrze z poziomu 400 szło do góry. To nie było daleko, ale dym był taki potworny, że niczego nie było widać. Puszczano nas po 10 osób, trzymaliśmy się za ramię albo pasek od spodni kolegów przed nami. Ale w takim dymie łatwo było stracić orientację. I my zgubiliśmy się, poszliśmy drogą pod szyb, w stronę pożaru – relacjonuje Zygmunt Piotrowski.

– Najgorsze było, jak instalacja zaczęła się palić, strasznie nas to dusiło. Było coraz cieplej, coraz goręcej. Z mojego oddziału w trakcie drogi zginęło 12 osób. Do dzisiaj słyszę ich krzyki, jak krzyczeli, że mają żony, dwoje, troje dzieci, że trzeba ich ratować. Nie dało się, bo jak? Nic nie było widać. I te maski… Nie wszyscy je mieli, a one nie wytrzymywały też długo. To brało się koszulę, umoczyło w ściekach, co leciały pod nogami i kładło na twarz.

Ratunkiem dla oddziału Zygmunta Piotrowskiego był głos sztygara. - Nagle usłyszeliśmy, jak sztajger woła: „Chopy, chodźcie tutaj”. I poszliśmy za nim, on wiedział, gdzie nas zaprowadzić. Chyba po kilkunastu minutach wyszliśmy na świeży luft. Najpierw drabinami do góry na poziom 150, potem chodnikiem. Wyjścia już były obstalowane, ratownicy na nas czekali, chyba z Bielszowic byli. I jak tą szolą wyjechaliśmy na powietrze, to można się było od niego udusić – wspomina emerytowany górnik. Zaraz ktoś do niego podbiegł, chwycił pod ramiona i zaprowadził do sanitarki. Oddał też znaczek, od razu się o niego upominali. Bo jak oddany, to znaczy, że człowiek żyje.

Ten sztygar w opowieści górników został bohaterem. – Bo on nas wyprowadził z zagrożenia. A jednocześnie to był ten sam sztygar, który nadzorował pracę spawaczy, którzy wycinali szyny, mieli robić tamy i od czego powstał pożar. Podobno sztygar spytał jednego z nich -„czy dobrze zalałeś wodą”, bo drewniana obudowa powinna być polana wodą. A ten mu odpowiedział: „Ja”. Sztygar nie sprawdził, wybuchł pożar – mówi Zygmunt Piotrowski. – Gdy później była sprawa, to my wszyscy podpisaliśmy się pod listem w obronie sztygara, bo przecież on nas uratował.

Górnicy z innych oddziałów nie mieli tyle szczęścia. Znana jest historia, gdy kilkudziesięcioosobowa grupa górników znalazła się w zadymionym odcinku. Z góry przyszło polecenie, że mają czekać w tym miejscu na ratowników, nie mogą się ruszać, bo ratownicy ich potem nie znajdą. – A ratownicy przyszli po paru godzinach i nie było już kogo ratować – mówi Zygmunt Piotrowski. – W tej grupie byli ludzie z oddziału wentylacyjnego, którzy dobrze znali kopalnię i mogli wyprowadzić tych górników. Jeden z obecnych tam ratowników, Jerzy Kitel, powiedział „chopy, ja nie czekam, idę, bo wiem gdzie”. I część z nich poszła za nim. Uratowali się, pozostali się zaczadzili. Ich ciała wywozili drewiarkami, którymi spuszczało się drewno. Organizacja była do niczego, bo przecież ci ludzie mogli żyć – tłumaczy.

W katastrofie życie straciło 72 górników. 87 osób ciężko się zatruło.

Star i dwie trumny

Pod kopalnią stało kilkadziesiąt sanitarek. – Rozwozili nas do różnych szpitali w regionie, ja akurat trafiłem do Zabrza. Taki był tłok, że położyli nas w pokoju, gdzie przebierali się lekarze. A my w gumiakach, brudni, mokrzy. Jedna z sióstr zakonnych, które tam pracowały, powiedziała do mnie tylko „Kładź nogi, synek”, znaczyło chyba, że się mam tym nie przejmować, że coś upaprzę – uśmiecha się.

Nim trafił do szpitala pamięta tłum ludzi przy bramach wejściowych. – Wieść o katastrofie szybko się rozeszła, rodziny przyleciały pod bramy. Te były pozamykane, nikogo nie wpuszczali – wspomina górnik. – Ja z tego szpitala zadzwoniłem do teściowej, bo była już w pracy i ją uspokoiłem. Żona przyjechała do szpitala, ale też jej nie wpuścili. Lekarzowi powiedziałem, że chcę po badaniach do domu. On się zgodził. Powiedział tylko, że jak się będę źle czuł, to mam zadzwonić po pogotowie i powiedzieć, że jestem z kopalni Makoszowy – dodaje.

Sanitarka zawiozła górników z powrotem na kopalnię. – Trzeba było się przecież przebrać. Zobaczyliśmy, jak to wszystko tam wygląda. Jaka to była straszna tragedia… - mówi Zygmunt Piotrowski. Zadzwonił też do rodziny w Płocku, ale za dużo nie chciał opowiadać. Tyle, żeby się zbytnio nie martwili. Był na jednym pogrzebie kolegi, w Kończycach. Pamięta, że w samochodzie marki Star były dwie trumny. – Widocznie drugiego chłopaka z kopalni – zastanawia się.
Zaraz po wypadku dostał L4 i skierowanie do sanatorium. Z kolegami pojechał pociągiem na 21 dni do Kudowy-Zdroju, a wkrótce po odpoczynku wrócił do pracy.

Czego się miałem bać...

- Nie bał się pan? – pytamy.
– A czego się miałem bać. Pomyślałem sobie, że przecież stale się na kopalni nie będzie paliło – uśmiecha się dzisiaj. I dodaje. – Nie było wtedy żadnego psychologa, żadnej żałoby w mieście czy w kraju. W gazecie o tej katastrofie zamieścili małą wzmiankę. Grupa moich kolegów nie zdecydowała się na powrót do kopalni, zarzekali się, że już nigdy na dół nie zjadą. Brakowało ludzi do pracy, więc żeby ich przyciągnąć, kopalnia oferowała mieszkania. I tak dostałem mieszkanie, przeprowadziłem się z ul. Rymera na Krasińskiego, a potem na osiedle Jana, które wówczas nazywało się XX-lecia PRL-u. To nie był koniec zmian, bo wymieniono jeszcze wtedy karbidówki i od tego czasulampy mieliśmy już na hełmach. Poza tym, każdy obowiązkowo musiał mieć maskę. No i wyprowadzono wojsko z kopalni, wydobywczych oddziałów wojskowych już nie było – wylicza.

Nie ominęła go też rodzinna tragedia, pierwsza żona (ta od sobotnich tańców, przez które miał tyle kłopotów) zmarła młodo. Zygmunt Piotrowski drugi raz się ożenił z Marią, z którą ma jedyną córkę - Jolantę.

W połowie lat 80. przeszedł na emeryturę. - Nie miałem jeszcze 55 lat i nie zdecydowałem się na inną stałą pracę. Oglądam sport, bo lubię, chodzę czasami na mecze Górnika Zabrze, ale kibicuję też Wiśle Płock. Gdy kiedyś było starcie Górnika z Wisłą, to ja kibicowałem jednej drużynie, a córka drugiej – uśmiecha się. – Lubię też sporty wodne, kajaki, żeglowanie, bo wychowałem się nad Wisłą. I dużo spaceruję.

Ma mundur górniczy, który zdobył dzięki współzawodnictwu pracy. – To były czasy bicia rekordów w wydobyciu. Tak się stało, że oddział, w którym pracowałem, wywalczył to. Zaproszono nas do Katowic, do ministra Mitręgi. Była jakaś impreza, popijawa i każdy dostał mundur – uśmiecha się. Barbórek specjalnie nie świętował. - Jeśli już, to wolałem z rodzinką posiedzieć – mówi.

Co roku, w rocznicę tragedii w kopalni Makoszowy, idzie pod obelisk poświęcony tragicznie zmarłym górnikom. Przejdą delegacje, złożą kwiaty, a potem podchodzę ja i zapalam lampion. Kolegom – mówi.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Dziennik Zachodni / Wielki Piątek

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zabrze.naszemiasto.pl Nasze Miasto