Lubię pracę maszynisty, choć w zasadzie to praca w samotności. Jest tylko człowiek i maszyna. I człowiek do tej maszyny się przywiązuje jak głupi. Bardzo - mówi Piotr Zawodny, który jako maszynista wyciągowy pracuje od 1987 roku. Pracował m.in. na maszynie przy szybie Bartosz w kopalni Katowice.
Trudno było mu się rozstać w 1997 roku z maszynami parowymi w kopalni Katowice. Potem już nigdy tak mocno się nie przywiązał do urządzeń, które obsługiwał w innej katowickiej kopalni - Wieczorek. Bo maszyny wyciągowe były po prostu unikatowe.
- One żyją, całkiem inaczej się na nich pracuje, one nawet się z człowiekiem komunikują! - opowiada wyraźnie poruszony swoimi wspomnieniami pan Piotr.
Piękne, silne i potężne
Alojzy Szwachuła, który dziś jest prezesem Stowarzyszenia Zabytkowej Kopalni "Ignacy", w kopalni Rydułtowy, w ruchu "Ignacy", przepracował 25 lat. Był ostatnim górnikiem, który po połączeniu kopalń nie jeździł do Rydułtów. Do końca pozostał w "Ignacym". Piotr Oleś w tej samej kopalni spędził 19 lat.
Obaj pracowali na dwóch potężnych, pięknych, imponujących rozmiarów, a zarazem tłustych i dymiących jak smoki maszynach parowych - Głowackim i Kościuszce.
- Nazywaliśmy je tak, bo obsługiwały szyby, które nazywały się Głowacki i Kościuszko - wyjaśnia Alojzy Szwachuła. - Miałem szczęście pracować na jednej z najstarszych w Polsce i Europie maszyn parowych wykorzystywanych w kopalni - uśmiecha się pan Alojzy. Maszyna Głowacki została wyprodukowana w Szprotawie (woj. lubuskie) w 1900 roku! Miała moc 520 KM i mogła udźwignąć od 3 do 3,5 tony. Opuszczała górników i materiały potrzebne do fedrowania.
Kościuszko z Wrocławia była jej młodszą o 20 lat, a zarazem znacznie silniejszą i większą siostrą. Pracowała z mocą 1800 KM i podnosiła nawet 25 ton.
- To tak, jakby przesiadła się pani z malucha do nyski. Różnica ogromna i w szybkości, i w wielkości. Kościuszko była też cięższa - tłumaczy Piotr Oleś. - Ale charakter miały obie - podkreśla emerytowany górnik.
Maszyna Kościuszko pozwalała górnikom zjeżdżać do urobku i fedrować.
To cud myśli technicznej
Wszyscy trzej zgodnie twierdzą, że maszyny wyciągowe napędzane parą, to absolutny cud myśli technicznej minionych wieków. Działały precyzyjnie niczym szwajcarskie zegarki. Wszystkie elementy potężnej i pięknej konstrukcji współgrały ze sobą. Dzięki temu kopalnie pracowały sprawnie, a górnicy bezpiecznie wyjeżdżali na powierzchnię.
- Ci, którzy je stworzyli, to byli geniusze sztuki mechanicznej - zachwyca się Piotr Zawodny. - Były cudem, bo pozwalały kopalniom na niezależność. Produkowaliśmy swój węgiel - podkreśla.
Alojzy Szwachuła opowiada, że każda maszyna miała swojego "Karlika", czyli urządzenie, które rejestrowało jej dobową pracę. "Karlik" był taką samolotową czarną skrzynką w maszynie wyciągowej napędzanej parą. Praca była zapisywana na rolce papieru. Zapis był szyfrowany. - Trzeba było znać szyfr, aby odczytać parametry i na tej podstawie stwierdzić, czy praca przebiega prawidłowo - tłumaczy pan Alojzy. - Te rolki archiwizowaliśmy, bo jak były kontrole, to musieliśmy pokazać, czy wszystkie maszyny działają sprawnie - wyjaśnia mężczyzna.
Jak mówi, Głowacki i Kościuszko potrafili zużyć codziennie 12-metrową rolkę papieru. To jednak jeszcze nie wszystko. Inteligencja tych maszyn przejawiała się również w tym, że ułatwiały maszyniście sterowanie nią. Takie "wspomaganie kierownicy" było bezcenne, zwłaszcza w sytuacjach trudnych lub kryzysowych.
Co więcej, w chwilach, kiedy maszynista zasłabł lub przysnął, maszyna reagowała za niego! Jak opowiadają maszyniści, w takich wypadkach, uruchamiał się proces spowolnienia pracy i zatrzymania maszyny.
- Te maszyny to cud. One mają dusze - mówi Alojzy Szwachuła, a głos mu wyraźnie drży, gdy przywołuje wspomnienia związane z pracą na maszynach parowych. - A wie pani, że Głowacki i Kościuszko mówiły? - pyta mnie pan Alojzy.
Maszyna krzyczała jak rozpędzony parowóz
Maszyniści opowiadają, że po odgłosach, które maszyna z siebie wydawała, poznawali, czy pracuje prawidłowo, czy coś się nie zepsuło i nie trzeba jej nasmarować, wymienić zaworu itp. Dokładnie wiedzieli, co w danej chwili robi. Bartosz, Głowacki i Kościuszko po prostu się z nimi komunikowały. - Bartosz gwizdał jak rozpędzony parowóz - śmieje się Piotr Zawodny.
Kiedy górnicy zjeżdżali w dół fedrować albo wyjeżdżali na powierzchnię po skończonej pod ziemią zmianie, Bartosz zwalniał, a gwizdanie było bardzo rytmicznie. A gdy trwało wydobycie, maszyna rozpędzała się i gwizdała głośniej.
- Jeśli przekroczyło się prędkość, to Bartosz potrafił krzyczeć - opowiada pan Piotr. - Maszyna wciągała górników z prędkością 4 m/s, a podczas fedrowania rozpędzała się nawet do 10 m/s. - kontynuuje maszynista.
Głowacki, Kościuszko i Bartosz komunikowały się też ze światem zewnętrznym. Każdy, kto choć trochę czasu z nimi spędził, potrafił również rozpoznać, co robią po... dymie, który maszyny wypuszczały.
- Człowiek przepracował na tych maszynach lata, więc je doskonale znał - uśmiecha się Piotr Oleś. - Kiedy akurat nie miałem zmiany i na przykład jechałem samochodem, to zawsze zwracałem uwagę na dym. Gdy wydmuchy były gwałtowne, wiedziałem, że nasi fedrują. To były niezapomniane chwile - dodaje wzruszony górnik.
Skończyła się epoka
Kiedy okazało się, że maszyny parowe w śląskich kopalniach są niepotrzebne, górnicy zrozumieli, że właśnie kończy się pewna epoka. Że trzeba się pożegnać, bo idą zmiany i przyjdzie im pracować na nowocześniejszym sprzęcie.
- Pamiętam, że kiedy po połączeniu kopalń przeniosłem się do Rydułtów, zrozumiałem, że przeskoczyliśmy wiek - opowiada Piotr Oleś. - Ale nie byłem zachwycony tym przeskokiem, bo poczułem, że coś się bezpowrotnie skończyło w moim życiu - mówi pan Piotr, który na Głowackim i Kościuszce pracował od 1979 do 2008 roku. Dokładnie trzy miesiące po wycofaniu maszyn odszedł na emeryturę.
Alojzy Szwachuła mówi wprost: maszyny parowe w kopalniach uśmiercono. - Uśmiercono je, kiedy zdecydowano, że trzeba przejść na napęd elektryczny, wprowadzono urządzenia sterowane komputerowo. Wyłączono im brutalnie parę. Ich dusze teraz korodują - mówi drżącym głosem pan Alojzy.
Bartosz pracował do 1997 roku. Dla Piotra Zawodnego dzień, w którym go wyłączono, był jednym z najtrudniejszych w życiu. Poczuł ogromny żal.
- Było mi zwyczajnie smutno, bo z dnia na dzień przyszła decyzja o likwidacji szybu i Bartosz przestał działać - wspomina.
Agonia Głowackiego i Kościuszki trwała dłużej - do 11 września 2008 roku. Wtedy górnicy uroczyście je pożegnali. Złożyli kwiaty, nagrali pamiątkowy film. Zrobili setki zdjęć.
Wspomnienia zostały. Trzeba żyć dalej
Szczególnie bolesna była rozłąka z Głowackim, który odszedł w wieku 108 lat. Piotr Oleś i Alojzy Szwachuła przyznają, że moment rozstania był trudny, bo przywiązali się do tych maszyn.
- Najbardziej boli, że nikt tych maszyn już nie zobaczy w akcji, napędzanych parą. Nie przekona się, że one mają duszę - wyznaje Alojzy Szwachuła. - Dlatego chciałbym, aby udało się przywrócić im życie, żeby działały na prąd i kolejne pokolenia je oglądały - zapowiada. Dla ludzi pracujących z Bartoszem, Głowackim i Kościuszką maszyny to piękne wspomnienia. Ale życie toczy się dalej.
Strefa Biznesu: Zwolnienia grupowe w Polsce. Ekspert uspokaja
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?